Blog Macieja Samcika, długoletniego dziennikarza ekonomicznego Gazety Wyborczej . O finansach małych i dużych. Mnóstwo ciekawostek na temat pieniędzy. Wiadomości ważne dla domowego budżetu. Porady finansowe i recenzje reklam instytucji finansowych.
Wpisy
Przegrana sprawa o franki w sądzie to właściwie koniec nadziei na odwalutowanie kredytu, bo nie ma co liczyć na rozwiązanie ustawowe (czyli odgórne zmuszenie banków do zdjęcia z klientów „nawisu” długów wynikającego ze wzrostu kursu franka). Chyba, że… uda się skutecznie zaskarżyć wyroki polskiego wymiaru sprawiedliwości w europejskim trybunale. A więc udowodnić, że przy osądzaniu sprawy zostały złamane prawa człowieka.
Czytaj też: Dziwczny wyrok sądu pogrzebe szanse frankowiczów? Nie tak prędko
Tę właśnie drogę obrał najsłynniejszy onegdaj polski frankowicz, krakowski tłumacz Tomasz Sadlik. W polskim sądzie przegrał w pierwszej instancji, poległ w drugiej, a Sąd Najwyższy nie przyjął złożonej przez niego kasacji. Po spłaceniu 600.000 zł kredytu pan Tomasz wciąż ma dług wartości 1.200.000 zł i w zasadzie żadnych szans, by za życia wyjść z zadłużenia.
Niezależnie od tego jak ocenimy przyczyny tej sytuacji (być może klient nie powinien brać na siebie tak dużego kredytu w relacji do obecnych i spodziewanych dochodów), to jest ona beznadziejna. Pan Tomasz, po wyczerpaniu drogi prawnej w kraju, złożył skargę do najwyższej możliwej instancji – Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
Jakie Sadlik ma argumenty? Jakie szanse na zwycięstwo? Co by ono oznaczało dla innych frankowiczów? Zapraszam do pełnej wersji tekstu na www.subiektywnieofinansach.pl. Link do tekstu jest tutaj
Mój czytelnik ma polisę w firmie ubezpieczeniowej Allianz, ale najwyraźniej nie jest ona usatysfakcjonowana z palety możliwości pozwalających się z nim kontaktować. Wszystko wydało się, gdy klient chciał zgłosić szkodę. Jak to bywa w XXI wieku, człowiek udał się na stronę internetową firmy i wypełnił formularz zgłoszenia, mieszczący się w sekcji „obsługa szkód i roszczeń”. Komunikacja w ten sposób jest naturalna: zarówno wypełnienie formularza, jak i zadawanie pytań dotyczących likwidacji szkody przez internet znakomicie ułatwia wszystkim życie.
Oczywiście przy tej okazji Allianz musiał poinformować klienta o tym, że będzie przetwarzał jego dane w związku z udzielaniem odpowiedzi na pytania oraz procedowaniem usług zamówionych przez klienta. To standardowa formułka mówiąca o tym kto jest administratorem danych i o tym, że klient ma możliwość wglądu do nich, korygowania oraz usunięcia.
Ale pod spodem znalazła się druga klauzula, już dużo bardziej podejrzana. W odróżnieniu od tej podstawowej, można ją było „zaptaszkować”, co oznaczało, że ma charakter dobrowolny. Przynajmniej w teorii. Treść zgody brzmiała mniej więcej tak:
„Wyrażam dobrowolną zgodę na przetwarzanie moich danych przez 30 dni w celu przygotowania wnioskowanej oferty ubezpieczenia oraz przedstawienia oferty za pomocą środków porozumiewania się na odległość”
Mój czytelnik – w odróżnieniu od większości konsumentów, którzy przez prawniczy bełkot zapewne nie zdołali przebrnąć – doszedł do wniosku, że procedura likwidacji szkody nie wymaga, by godził się na przetwarzanie swoich danych w celu przedstawienia oferty za pomocą „środków porozumiewania się na odległość”.
Klient więc tej zgody nie „zaptaszkował”. Ale okazało się, że zgoda, co prawda dobrowolna, ale jednak jest obowiązkowa. Na ekranie ukazało się bowiem...
Pełną wersję tekstu przeczytasz na mojej nowej stronie www.subiektywnieofinansach.pl. Link do tekstu jest tutaj
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach„, zapisz się na newsletter i odbierz zestaw praktycznych poradników, w tym przegląd najlepszych kont bankowych ułatwiających oszczędzanie
Część banków nagradza swoich klientów za zakupy opłacone kartą bądź telefonem (np. za pomocą aplikacji mobilnej banku albo usługi Android Pay). Dziś na rynku jest mniej więcej dziesięć instytucji finansowych, które oferują taką możliwość.
Dlaczego bank miałby płacić za to, że klient po prostu robi zakupy, które i tak by zrobił, nawet gdyby na świecie nie było kart płatniczych? Żeby to wytłumaczyć wystarczy wiedzieć jak ogromne pieniądze pochłania obrót gotówką. Banknoty trzeba wydrukować (a nie jest to tanie, bo muszą być dobrze zabezpieczone), transportować pod ochroną (żeby wpłacić do banku), przeliczać (co wymaga obsady w placówkach), bezpiecznie przechowywać. To „zjada” kilkanaście miliardów złotych rocznie.
Cały system jest tańszy, gdy nie ma gotówki, bo wszyscy płacą kartami i pieniądze przepływają między rachunkami jako elektroniczne zapisy. Korzystają na tym sklepy, banki, a także gospodarka (bo tam, gdzie pieniądz krąży elektronicznie, trudniej unikać jego opodatkowania).
Niektóre banki, jako współodpowiedzialne za przepływ pieniędzy, po prostuoddają klientom część korzyści, które osiągają dzięki temu, że nie muszą obracać gotówką. „Jeśli klient jest bezgotówkowy, to wszyscy zyskują, więc niech klient też coś z tego ma” – mówią bankowcy.
Czytaj też: Jak dobrać się do gotówki, gdy w okolicy nie ma darmowego bankomatu? Oto bardzo fajny patent
Programy typu moneyback dzielą się na dwie kategorie. Pierwsza to ta, w której zwrot dostaje się za każde zakupy. Nieważne czy kupuję w sklepie spożywczym, w aptece czy w salonie samochodowym – od każdej mojej transakcji niewielki procent wraca na konto. Druga kategoria to moneyback nagradzający tylko zakupy określonego typu. Np. te na sport, turystykę lub rozrywkę (bo każdy bank chce mieć zdrowych klientów). Albo te związane z posiadaniem samochodu (bo np. mówimy o banku samochodowym).
Pierwszy typ money-backu (ten ogólny) charakteryzuje się tym, że zwroty są niewielkie, zwykle można odzyskać 1-2% wartości zakupów. Z kolei programy dotyczące tylko określonej kategorii zakupów dają niekiedy nawet do 5% zwrotu od wartości każdej transakcji.
Chodzi o to, że bank może wykorzystać tego typu program money-back do budowania pozytywnych nawyków swoich klientów. Każdy bank chce mieć klientów zdrowych, wypoczętych i wysportowanych. Dlatego chętnie zwróci więcej pieniędzy za wydatki na podróże i abonamenty na siłownię, niż gdyby zwracał po równo za wszystko (a więc także za zakupy coli i czipsów).
Wypróbuj Visa Checkout: Nowy sposób płacenia w internecie. Prosty i bezpieczny, a przy tym oferuje ciekawe zniżki. Jeśli jesteś wyjadaczem wisienek, to pod tym linkiem można zarejestrować swoją kartę w usłudze Visa Checkout i zacząć oszczędzać na zakupach w sieci. Zaś pod tym linkiem przeczytasz na czym to polegaGdzie moneyback się kończy?
Moneyback ma niestety ograniczenia. Zwykle „wyłącza się” w momencie, gdy nasze zyski z tych procencików odzyskiwanych z wartości zakupów opłaconych kartą skumulują się do kwoty 20-30 zł miesięcznie. Najbardziej wypasione money-backi dają do 720 zł oszczędności rocznie.
Ale żeby tyle „wykręcić”, trzeba się dobrze namachać kartą, bo jeśli np. moneyback wynosi 1% miesięcznie to żeby dobić do np. 30 zł miesięcznie trzeba wydać kartą 3000 zł. Owszem, są konsumenci, którzy tyle wyciskają, ale przecież nie samymi zakupami człowiek żyje – są jeszcze inne wydatki, np. comiesięczne raty kredytów.
Jeszcze jedna słaba wiadomość: w większości banków moneyback nie jest już – jak kiedyś – standardowym bonusem dostępnym dla wszystkich klientów bezterminowo. Najczęściej można z niego korzystać tylko przez pierwszy rok posiadania konta w danym banku, jest to rodzaj wabika dla klienta, który podjął trud przeniesienia swoich domowych finansów od konkurencji.
No dobra, dość marudzenia, czas na lepsze wieści. Moneyback ma tę piękną cechę, że łączy się z innymi promocjami. A zatem możemy jednocześnie „zaliczyć” kilka zniżek. Od sklepu, bo akurat jest wyprzedaż. Od organizacji płatniczej, bo zarejestrowaliśmy naszą kartę w programie Visa Oferty. I wreszcie od banku, bo nasza karta bierze udział w programie rabatowym lub w moneybacku (może się zdarzyć, że w obu tych przedsięwzięciach naraz i wtedy mamy do czynienia z „wielką kumulacją” promocji).
W większości przypadków pieniądze z moneybacku wracają na konto w następnym miesiącu po tym, w którym zrobiliśmy zakupy. Bank dla porządku sumuje przysługujące klientowi zwroty po zamknięciu miesiąca i do połowy następnego miesiąca wysyła mu przelew.
Jak płacić kartą i oszczędzać? Zobacz szczegóły programu Visa Oferty. Rejestrujesz kartę, wybierasz promocje, z których chcesz skorzystać i… gotowe
W których bankach płacąc kartą można „zarabiać” pieniądze? Pod tym linkiem znajdziesz krótki ich przegląd pod kątem trwającego właśnie sezonu wyprzedaży. Zapraszam Cię też do przeczytania wielu innych analiz i ciekawostek na mojej nowej stronie www.subiektywnieofinansach.pl. Tylko tam codziennie nowe felietony w pełnych wersjach!
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach„, zapisz się na newsletter i odbierz zestaw praktycznych poradników, w tym przegląd najlepszych kont bankowych ułatwiających oszczędzanie
Ten artykuł powstał w ramach cyklu „O wygodnym płaceniu. Niezbędnik nowoczesnego konsumenta”, którego patronem jest organizacja płatnicza Visa, oferująca m.in. program rabatowy Visa Oferty oraz wygodne i bezpieczne płatności w internecie za pomocą usługi Visa Checkout.
Mając zwykły ROR oraz kilka kont walutowych wraz z wydanymi do nich kartami stajemy się de facto wielowalutowi. W każdej chwili możemy wymienić w bankowym kantorze online pieniądze, które natychmiast wpadają na właściwe subkonto walutowe i są do wykorzystania (można je nawet wypłacić z bankomatu).
Podróżując po obcych krajach ograniczami koszty związane z wymianą walut do minimum. Trzeba tylko uważać na opłaty za prowadzenie konta walutowego, za wydanie i użytkowanie karty (bywają słone). I pamiętać, żeby się nie dać nabrać na DCC, czyli propozycję przewalutowania transakcji w zagranicznym terminalu).
Kantor internetowy uruchomił właśnie PKO BP, największy w Polsce bank, obsługujący 7 mln klientów.
W tej elicie banków, które oferują klientom e-kantor sprzężony z kontem osobistym, do tej pory były też mBank, BZ WBK oraz ING i Pekao wśród największych banków i Alior, Raiffeisen oraz Idea Bank wśród średniaków.
Czytaj też: Chcesz sprawdzić czy twój bank gra fair czy jest naciągaczem? Wyjedź za granicę i zapłać kartą
Czytaj też: Bankierzy jak piraci? Zapłacił kartą za bilet. Trzy przewalutowania i 280 zł prowizji
Czy bankowa kontrofensywa – wspomagana przez PKO BP – zahamuje przejmowanie rynku wymiany walut online przez niebankowe e-kantory? Z wartego 150-160 mld zł rynku wymiany walut zgarnęły już co najmniej 20%. Najprawdopodobniej korzysta z ich usług 600-700 tysięcy Polaków, co jest bardzo dużą liczbą biorąc pod uwagę, że grupa osób mających potrzebę wymiany walut jest z definicji ograniczona – np. na letnie wakacje za granicę wyjeżdża nie więcej, niż 3-4 mln osób rocznie.
Czytaj pełną wersję tekstu na www.subiektywnieofinansach.pl. Link do tekstu jest tutaj
Ukraść pieniądze nie znając loginu, ani hasła do bankowości elektronicznej klienta? Teoretycznie rzecz wydaje się nie do zrobienia. Jak można dostać się na czyjeś konto mając tylko jego PESEL i nazwisko panieńskie matki? A login? A hasło? A SMS autoryzacyjny? Z ostrzeżenia, które wystawił mBank wynika, że to jednak możliwe, o ile złodziej skorzysta z nietypowego rozwiązania: nie będzie próbował włamać się do konta używając loginu i hasła, lecz poprzez… sparowanie z tym kontem innego telefonu, niż ten należący do klienta.
W mBanku parowanie nowego smartfona z aplikacją mobilną odbywa się dwustopniowo. Najpierw trzeba ściągnąć aplikację ze sklepu Google lub z AppStore, potem uruchomić ją i podać PESEL oraz nazwisko panieńskie matki, a wreszcie czekać na połączenie głosowe z mBankiem.
Podczas rozmowy z automatem podawane jest kilkucyfrowe hasło, które trzeba wpisać w aplikacji. Dzięki temu bank wie, że osoba, która prosi o przyłączenie aplikacji mobilnej do konta (w domyśle: klient) to ten sam delikwent, który wcześniej podał swoje dane osobowe i że ma w ręku tego samego smartfona, na którego ściągnął aplikację. Czyli: swój gość.
Gdzie tkwi luka? Jeśli złodziejowi uda się przeprowadzić u operatora telekomunikacyjnego operację przekierowania połączeń głosowych na inny numer, to… mBank zadzwoni do złodzieja, a nie do klienta! Co zaś trzeba zrobić, żeby w firmie telekomunikacyjnej ustawić przekierowanie? Czasem wystarczy tylko PESEL i nazwisko panieńskie matki.
Pomysłowy złodziej – a z publikacji na Niebezpiecznik.pl wynika, że są już pierwsze ofiary – połączył dwa słabe punkty w uruchamianiu usługi telekomunikacyjnej i bankowej.
Więcej ta ten temat - na www.subiektywnieofinansach.pl. Link do tekstu jest tutaj
UOKiK uważa, że Bank Millennium wprowadził klientów w bład uzasadniając odmowę uwzględnienia ich reklamacji. Nałożył na bank ciężkie sankcje, w tym 20 mln zł kary. Jeśli orzeczenie utrzyma się w mocy (jest niprawomocne) to może bardzo pomóc frankowiczom spod flagi Banku Millennium walczącym z sądach. I napędzić do tych sądów kolejnych klientów.
Przedmiotem sporu są dwie klauzule, które na wniosek UOKiK-u już dawno temu (w 2011 r.) trafiły na listę niedozwolonych. UOKiK uznał, zaś Sąd Ochrony Konkurencji to „przyklepał” – iż niezgodne z prawem są dwa zapisy wrzucane klientom Banku Millennium do umów. Pierwszy to ten pod numerem 3178:
„Kredyt jest indeksowany do CHF/USD/EUR, po przeliczeniu wypłaconej kwoty zgodnie z kursem kupna CHF/USD/EUR według Tabeli Kursów Walut Obcych obowiązującej w Banku Millennium w dniu uruchomienia kredytu lub transzy”
Rzecz jasna jak słońce: nie wiadomo jak ta tabela jest tworzona i od czego zależą wpisywane do niej cyferki, więc klient nie jest w stanie przewidzieć ile bankowi w sumie będzie musiał zapłacić. Druga klauzula to ta wpisane do rejestru pod numerem 3179:
„W przypadku kredytu indeksowanego kursem waluty obcej kwota raty spłaty obliczona jest według kursu sprzedaży dewiz, obowiązującego w Banku na podstawie obowiązującej w Banku Tabeli Kursów Walut Obcych z dnia spłaty”
W obu przypadkach mówimy o nieprecyzyjnej, niechlujnej klauzuli, na podstawie której bank może sobie wpisać do tabeli wszystko (i rzeczywiście, w pierwszych latach spłacania kredytów klienci Banku Millennium byli narażeni na wysoki spread walutowy).
Klienci, w oparciu o abuzywność obu tych zapisów, chcieli wyrzucenia klauzul przeliczeniowych z umów, co mogłoby skutkować – w zależności od interpretacji – albo niemożliwością wykonania umowy (czyli jej unieważnieniem), albo automatycznym przewtorzeniem kredytu na złotowy (bo skoro nie ma czego przeliczać…), albo też kilkoma innymi opcjami – pod tym względem ogranicza nas tylko fantazja prawników.
Czytaj też: Po jakim kursie spłacać kredyt, gdy klauzula przeliczeniowa wypadła z umowy? Sąd Najwyższy ma dwa pomysły
Czytaj też: Europejski Trybunał odpowiada na trzy ważne pytania o franki. Nie wszyscy frankowicze będą zadowoleni
Bank twierdzi, że jeśli nawet jakaś klauzula została wpisana do rejestru, to owa „bezprawność” mogłaby potencjalnie dotyczyć jedynie umów opartych o zakwestionowany wzorzec i spisanych dopiero po tym jak trafił na „czarną listę”. Bo inaczej prawo działałoby wstecz. Bank wysyłał klientom krótkie pisma zniechęcające do dalszej walki:
„Wyżej wymieniony wyrok jest konstytutywny tj. wywiera skutki na przyszłość, a jego skuteczność wobec osób trzecich, powstaje z chwilą wpisu do rejestru. Dlatego też nie możemy uznać, iż wyrok, na który się Pani/Pan powołuje znajduje zastosowanie do Pani/Pana sytuacji”
Pomysł prawników Banku Millennium nie był zły, bowiem – jak wynika ze statystyk cytowanych przez UOKiK – można powiedzieć, że duża część osób składających wnioski o wykreślenie z ich umów klauzuli niedozwolonej ostatecznie poszła do domu i przestała dymić.
„W 2015 r. do Banku Millennium wpłynęło siedemdziesiąt pięć wniosków, w tym osiem złożyły kancelarie prawne. Z liczby wniosków niepochodzących od kancelarii prawnych dwadzieścia dwa wnioski zastrzegały wystąpienie przeciwko Bankowi na drogę postępowania sądowego. Tylko ośmiu kredytobiorców zdecydowało się na wystąpienie na drogę postępowania sądowego przeciwko Bankowi, podczas gdy pierwotnie większa liczba kredytobiorców to rozważała”
UOKiK uważa, że klienci zostali wprowadzeni w błąd, bo przynoszone przez klientów wyciągi z rejestru klauzul niedozwolonych z 2011 r. ich jak najbardziej dotyczyły. I nie ma znaczenia, że umowy kredytowe były zawarte w latach 2007-2008, czyli grubo przed uznaniem klauzul za abuzywne. UOKiK doszedł do wniosku, że nastąpiło naruszenie zbiorowego interesu konsumentów poprzez nieuczciwą praktykę rynkową zastosowaną przez Bank Millennium.
Co na to bank? Jakie są szanse, ż argumentacja UOKiK się utrzyma? Co już dziś oznacza to orzeczenie dla klientów Banku Millennium? Czytaj w pełnej wersji tekstu na mojej nowej stronie www.subiektywnieofinansach.pl
Powstający wokół WOŚP „przemysł” pokazuje jak można wspierać działalność charytatywną dużo łatwiej, niż jeszcze kilka lat temu. Wykorzystując nowoczesne technologie. W XXI wieku – w erze bankowości mobilnej, przelewów ekspresowych, mikropłatności, kryptowalut i fejsbuków – pomaganie jest prostsze, niż zrobienie sobie kanapki, bo nie trzeba nawet ruszać się z fotela.
Akcja WOŚP jest jedną z nielicznych okazji, by przekonać się, że pomagać można bezboleśnie, systematycznie i megałatwo. Które „charytatywne wynalazki” uruchomione przy okazji WOŚP podobają mi się najbardziej?
Poniżej pięć najszybszych sposobów, by wspomóc Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Większość z nich już osobiście przetestowałem pod kątem łatwości przekazania kasy. I moja rada: ile Jurkowi wpłacić wypada, żeby się opłaciło. Kliknij ten link i przeczytaj całość
Porządne polisy turystyczne to nie tylko ubezpieczenie kosztów leczenia, pobytu w szpitalu, transportu do kraju po wypadku lub nagłym zachorowaniu i – przeważnie symboliczne – ubezpieczenie od nieszczęsliwych wypadków, ale też ochrona bagażu przed zagubieniem, pokrycie kosztów wyrobienia dokumentów w przypadku ich kradzieży podczas podróży, a nawet ubezpieczenie od opóźnienia podróży lotniczej. Wszystko w przystępnej cenie, dostępne praktycznie „na jeden klik” w bankowości elektronicznej banku lub aplikacji mobilnej.
Są wśród moich czytelników tacy, których nie uda się zbyć marketingowym bla-bla. Oni każdy zapis oglądają pod lupą i – całkiem słusznie – szukają dziury w całym.
Czytaj też: Ubezpieczenie-widmo, czyli gdzie się podziało 205.000 zł? Tego nie wie nawet bank, który to-to sprzedał
Czytaj też: To ubezpieczenie najbardziej opłaci się kupić przez smartfona. Wszystko przez ten jeden buton
Jeden z moich czytelników, zwrócił uwagę na pozornie bardzo przydatne ubezpieczenie dla podróżnych pod nazwą „opóźnienie wylotu”, które życie podróżnika weryfikuje – zdaniem mojego rozmówcy – jako niezbyt przydatne. Typowy zapis w takiej polisie brzmi:
„Jeżeli dojdzie do udokumentowanego opóźnienia o co najmniej cztery godziny: odlotu samolotu, odjazdu pociągu lub autobusu, wypłynięcia promu, ubezpieczyciel, na podstawie rachunków i dowodów ich zapłaty, zwróci ubezpieczonemu koszty poniesione na zakup artykułów pierwszej potrzeby, tj. artykułów spożywczych, posiłków, przyborów toaletowych, zakwaterowania”
Mój czytelnik zwraca uwagę, że ten zapis nie uwzględnia niektórych, bardzo często zdarzających się, okoliczności. I że zawiera aż trzy bardzo wątpliwe punkty. Jakie? Czytaj w tekście na www.subiektywnieofinansach.pl Link to tekstu jest tutaj
Artykuł jest częścią cyklu „O wygodnym płaceniu – niezbędnik nowoczesnego konsumenta. Partnerem merytorycznym tego cyklu jest organizacja płatnicza
Większość posiadaczy „kredytówek” doskonale wie, jak one działają. Kupuję przez miesiąc różne rzeczy płacąc kartą na koszt banku, a po otrzymaniu wyciągu mam 20-23 dni (w zależności od karty) na oddanie kasy. Jeśli oddam – pożyczka od banku jest darmowa. Jeśli nie – bank nalicza odsetki i prosi, bym co miesiąc spłacał minimum 5% zadłużenia (plus te odsetki od całego salda).
Klient, który płaci kartą kredytową (czyli wykorzystuje pieniądze banku, a nie swoje), a potem w ciągu 20 dni po zakończeniu miesiąca pokrywa cały dług – wyciska maksimum wartości ze swoich własnych pieniędzy, które mogą w tym czasie pracować na koncie (co prawda odsetki są dziś niezauważalnie niskie, ale zawsze jest to kilka, kilkanaście złotych dodatkowego zarobku).
Karta kredytowa ma tę zaletę – albo wadę, w zależności od punktu widzenia – że jest bodaj najbardziej elastyczną formą pożyczki. Jest nośnikiem „odnawialnego” kredytu – w ramach przyznanego przez bank limitu zadłużenia można dobierać nowy dług nawet jeśli jeszcze w całości nie spłaciliśmy starego. To oczywiście oznacza pokusę, by stale powiększać saldo zadłużenia, a kiedy już dojdziemy do ściany – pójść po nową kartę kredytową do drugiego banku.
Wśród funkcjonalności kart kredytowych jest też możliwość przekształcenia konkretnej, większej transakcji w kredyt ratalny. To powoduje, że dana transakcja jest „wyrzucona” z limitu karty i traktowana jako osobny kredyt ratalny. Wygodne to, ale oczywiście powoduje pokusę, by po „wyczyszczeniu” karty z większych zakupów rzucić się w wir kolejnych…
Są wśród nas konsumenci, którzy poszli tą drogą i dziś uginają się pod ciężarem nie spłaconych kart kredytowych. Jeśli w tej sytuacji może być jakaś dobra wiadomość to ta, że karty kredytowe dziś są dość tanią formą kredytu. Ich oprocentowanie zgodnie z prawem – jest na to specjalny algorytm uzależniający maksymalne odsetki od stóp procentowych NBP – nie może przekraczać obecnie 10%.
O ile w „zwykłym” kredycie gotówkowym jest jeszcze zwykle prowizja i ubezpieczenie, to w kartach kredytowych najczęściej jedyną dodatkową opłatą jest roczna prowizja za posiadanie karty (w wielu przypadkach wynosi ona zero).
Jak najszybciej i najbardziej efektownie wyjść z kartowych długów? O tym napiszę za chwilę.
Czytaj: Chargeback czyli dlaczego wolę płacić duże rachunki kartą, niż przelewem. Jak to działa?
Czytaj też: Jak dobrać się do gotówki, gdy w okolicy nie ma darmowego bankomatu? Oto bardzo fajny patent
Nasz narodowy budżet na zdrowie to 120 mld zł. W proporcji do naszej liczebności i wartości naszej pracy to nie są duże pieniądze. Szczerze? Jedne z najmniejszych w grupie państw tzw. cywilizowanych. Gdybyśmy mieli proporcjonalnie do „wartości” kraju wydawać tyle, ile wynosi średnia w państwach OECD (czyli tej części świata uznawanej za rozwiniętą, do której się zresztą zaliczamy) musielibyśmy przeznaczać na służbę zdrowia jeszcze o 60 mld zł więcej, niż dziś.
Wtedy miejsc w szpitalach byłoby więcej, można byłoby więcej leków refundować, zatrudnić więcej lekarzy i pielęgniarek, sprawniej rehabilitować przewlekle chorych. Kłopot w tym, że brakujących do poziomu przyzwoitości 60 mld zł rząd nie ma. To więcej, niż całe wydatki na szkoły, albo na wojsko, policję i urzędników albo na transport.
To, że służba zdrowia jeszcze jakoś działa, jest w pewnej mierze zasługą tego, że dopłacamy do niej z własnych, prywatnych pieniędzy (te z podatków też są nasze, ale wydaje je w naszym imieniu rząd). Prywatne wydatki na zdrowie sięgają już 40 mld zł. A więc jedną trzecią pieniędzy zużywanych przez służbę zdrowia finansujemy z własnych kieszeni.
Na co idzie ta kasa? To bardzo ciekawe. Ponad połowa naszych prywatnych wydatków (a dokładniej 55%) to leki i parafarmaceutyki oraz suplementy diety.A więc: dopłaty do leków refundowanych, leki nierefundowane, leki bezreceptowe (OTC) oraz reklamowane w telewizji uzdrawiające witaminki.
Ta druga, „mniejsza” połowa to wydatki na stomatologię (jedyną, poza ginekologią, w dużej części „sprywatyzowaną” gałąź służby zdrowia), prywatnych lekarzy oraz na abonamenty medyczne i ubezpieczenia zapewniające dostęp do lekarzy inną ścieżką, niż finansowaną z podatków (czym się różnią abonamenty od ubezpieczeń – zaraz opowiem).
Żeby było jeszcze smutniej: dużą część z tej naszej prywatnej kasy, przeznaczonej na zdrowie, po prostu „przepalamy”, wyrzucamy w błoto, wydajemy nieefektywnie. Po pierwsze jesteśmy narodem lekomanów, więc kupujemy i zjadamy więcej leków, niż powinniśmy. Zamiast składać się na „prawdziwą” służbę zdrowia, finansujemy koncerny farmaceutyczne i nie dostajemy w zamian zdrowia tylko reklamy tego, że moglibyśmy być zdrowi gdybyśmy wzięli jeszcze więcej witaminek.
Po drugie płacimy dwa razy za to samo. Najpierw w podatku składkę na państwowego lekarza, a potem prywatnie dostęp do tego samego lekarza w szybszym czasie i bez kolejki. Po trzecie: ten lekarz często obsługuje nas na państwowym sprzęcie, za który też już raz zapłaciliśmy – w podatkach. A na domiar złego jesteśmy pojedynczym, małym żuczkiem, któremu dyktuje się ceny z kosmosu. Ta sama usługa zakontraktowana przez „hurtowego” płatnika byłaby znacznie tańsza, niż w sytuacji, gdy kupujemy ją jako indywidualny pacjent.
Po czwarte: na służbę zdrowia płacą tylko niektórzy. W Polsce składkowanie na zdrowie jest skrajnie niesprawiedliwe. Nie każdy musi płacić składki, niektórzy są obciążeni w znacznie mniejszym stopniu, niż inni. Czy uwierzycie, że aż 52% budżetu NFZ pochodzi od osób zatrudnionych na umowę o pracę, zaś kolejne 25% od… emerytów? Czyli: państwo wypłaca im emeryturę, od której potrąca składkę na zdrowie, którą przekłada do drugiej kieszeni (z ZUS do NFZ).
Przedsiębiorcy prowadzący działalność pozarolniczą wkładają do dziesiątą złotówkę do budżetu NFZ, zaś pozostałych osiem grup społecznych – łącznie 14%. Nasz system składkowania ma furę pasażerów na gapę, którzy się nie dokładają, a otrzymali prawo do takich samych świadczeń, co inni. Gdyby owych gapowiczów nie było, być może nie byłoby też 60-miliardowej dziury między tym, czego potrzebujemy a tym co mamy.
Czytaj też: Ukąszenie pająka? Wizyta UFO? Od czego warto się ubezpieczyć? Śmiertelnie poważny ranking
O roli ubezpieczeń w naszym życiu: czytaj w raporcie „Jak ubezpieczenia zmieniają Polskę i Polaków” – plik pdf jest tutaj
Państwo przy obecnym poziomie wydatków socjalnych oraz opodatkowania obywateli raczej nie dorzuci wiele do obecnie wydawanych 80 mld zł. My sami już dziś wydajemy 40 mld zł, wpuszczając dużą część tych pieniędzy w kanał. Już sam ten obrazek mrozi krew w żyłach.
Ale przed nami jest przyszłość, która może być jeszcze gorsza. Według badań EY, biorąc pod uwagę tylko czynnik demograficzny (to główny generator kosztów służby zdrowia), by utrzymać obecny poziom publicznej opieki zdrowotnej nad Polakami (z kolejkami do lekarzy takimi jak teraz, z zamykanymi oddziałami szpitali, z niedziałającą opieką nocną) potrzebujemy wydawać w 2060 r 8,8% PKB rocznie zamiast obecnych 4,5%. A więc nawet dorzucenie 60 mld zł do systemu ochrony zdrowia nie zagwarantuje poprawy sytuacji!
Jeśli nie zwiększymy puli, to w kolejkach do lekarzy-specjalistów, do zabiegów, operacji będzie stało coraz więcej osób, lekarzy będzie mniej i kolejki do nich się wydłużą, szpitale będą jeszcze bardziej przepełnione, lista leków refundowanych nie będzie się zwiększała o nowe pozycje (czyli nowoczesne, skuteczne leki). Będziemy szybciej umierać z powodu raka, cukrzycy, smogu. A na salach operacyjnych nie będzie nowoczesnego sprzętu, który robi „ping”.
To nie jest żadna wyższa matematyka. Po prostu się starzejemy – za chwilę na jednego emeryta będzie przypadało tylko dwóch pracujących – a wydatki na ochronę zdrowia 30-latka są sześć razy niższe, niż na 60-latka. Jeśli w społeczeństwie będzie więcej 60-latków to i budżet na ich leczenie musi być wyższy.
Do tsunami demograficznego dochodzi drugie – technologiczne. Umiemy leczyć choroby, których nie leczyliśmy, umiemy personalizować leczenie, dobierać je do fenotypu, za chwilę będziemy dobierali terapie w zależności od genotypu pacjenta. Rośnie średnia długość życia człowieka. Nieco wolniej niestety rośnie średnia długość życia w zdrowiu, ale za to w górę idzie koszt utrzymania nas w tym zdrowiu – jest więcej przewlekłych chorób: otyłość, nadciśnienie, smog, choroby kręgosłupa. To nowe, masowe problemy, których leczenie lub utrzymywanie pacjenta w komforcie coraz więcej kosztuje.
Czas, żeby politycy przestali zajmować się duperelami, bo nie ma dziś ważniejszej dla Polaków sprawy, niż uzdrowienie systemu opieki medycznej. Inaczej zaczniemy padać jak muchy z powodu braku dostępu do lekarzy, szpitali, leków.
Co konkretnie robić? Zapraszam do lektury pełnej wersji tekstu na mojej stronie "Subiektywnie o finansach". Analizę znajdziecie tutaj
Partnerem cyklu „Bez znieczulenia o ubezpieczeniach” jest Polska Izba Ubezpieczeń”. Więcej na temat roli ubezpieczeń w naszym życiu: czytaj w raporcie „Jak ubezpieczenia zmieniają Polskę i Polaków” – plik pdf do pobrania lub obejrzenia jest tutaj
Od 1997 r. dziennikarz ekonomiczny „Gazety Wyborczej”. Specjalizuje się w tematyce finansowej. Pisze o bankach, giełdzie, funduszach inwestycyjnych oraz finansach osobistych. Autor i współautor poradników o oszczędzaniu, rankingów i konkursów giełdowych.
Laureat prestiżowych nagród dziennikarskich, w tym nagrody „Grand Press”.
Pochodzi z Poznania. Z wykształcenia ekonomista, absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu.